piątek, 26 kwietnia 2019

Z uśmiechem na ustach


Z uśmiechem na ustach

Hej! Na blogu o Aka był kiedyś rozdział pod tytułem "Dzwony Przeszłości". Może niektórzy kojarzą.  Była tam scena z poprzedniego życia "A-chan" i pojawiła się pewna dwójka dzieci. Zastanawialiście się co było przed tym? Cóż, poniżej prequel do tego, a być może niedługo pojawi się jego druga część, w pełni pokazująca co było między tamtą sceną, a tym tekstem i skąd z "uciekinierki" zrobiła się "kapłanka". 
Publikuję również tutaj, ponieważ tekst napisany został w ramach projektu Grupy Pisania Kreatywnego (w wersji 2.0), chociaż nieco dłuższy niż tam zwykle piszę. Mam nadzieję, że wam się spodoba. Sama mam nieco mieszane uczucia co do tego, jak wyszło, no ale cóż. Miłego czytania.


***

Nie lubiłam ludzi. Nigdy ich nie lubiłam. Ale z każdym dniem sami sprawiali, że nie lubiłam ich coraz bardziej. Uważałam, że powinni wyginąć, zamiast niszczyć planetę, nienawidzić i krzywdzić siebie nawzajem, niszczyć inne stworzenia. Byli zakaźną chorobą świata. Nienawidzili wszystkiego, czego nie rozumieli i prowadzili bezsensowne wojny. No dobra, to ostatnie to nie tylko ludzie. Ale to, czego u nich nienawidziłam, to te bezpodstawna nienawiść wobec nieznanego i krzywdzenie innych bez powodu.
Żyłam wśród ludzi nie z własnego wyboru. Starałam się trzymać na uboczu, nie rzucać w oczy, ale zawsze… zawsze w końcu coś się wydarzało. Nie da się ciągle ukrywać swojej natury, ja również nie mogłam. A fakt, że musiałam to robić, bo z przymusu musiałam żyć w tym świecie, nie pomagał wstrzymywać się od używania mocy. Mogłam żyć w wiosce, w lesie, czy jaskini. Ale ludzie w końcu zapuszczali się wszędzie. I widzieli. Dlatego prędzej czy później, zawsze dochodziło do tego samego i zawsze rozbrzmiało to samo słowo: Czarownica.
Oczywiście nie mieli o niczym pojęcia, nie wiedzieli co widzieli, ale właśnie ta niewiedza prowadziła do strachu, a strach do nienawiści. Mogłam ich wszystkich pozabijać, pewnie. Ale nie chciałam być jak oni.  Byłam naiwna, myśląc w taki sposób, bardzo. Ludzie zawsze w końcu sprowadzają inne istoty do swojego poziomu, przenikają cię człowieczeństwem, w najgorszym znaczeniu.
Zmieniałam miejsca, w których mieszkałam i zmieniałam. Ciągle, zbyt często, jak na mój gust. Aż w końcu trafiłam do wioski, gdzie jakimś cudem, spędziłam lata. Tylko, że i to nie było dobre. Przywiązałam się do tego miejsca, ale to nie wszystko. Bo ludzie chociaż nie zobaczyli żadnej z moich magicznych sztuczek, po latach zobaczyli, że nie starzeję się jak oni. I znowu wszystko zaczęło się rozpadać. Kamienie rzucane najpierw po kryjomu, potem znacznie otwarciej. Gniewne spojrzenia, aż w końcu podpalenie domu.
Mogłam znowu uciec, ale nie mogłam tak po prostu zostawić niektórych spraw za sobą. Nie, kiedy widziałam to wszystko, co robią sobie nawzajem. Tylko, że teraz, po tych wszystkich latach, nie byłam już obojętną na nich wszystkich istotą. Wtedy tez zrozumiałam, że zamiast ciągle uciekać, powinnam po prostu ukryć się przed ludźmi tuż pod ich nosem. I zamiast powstrzymywać się od użycia mocy, używać właśnie jej, do ukrycia się. Skoro ludzie wierzyli w bogów, w kapłanów i kapłanki, których wielbili, podczas gdy czarownice nienawidzili, najlepszym sposobem było dać im właśnie to.
I nagle wszystko stało się proste. Żyła w lesie, niedaleko wioski. Na zaczarowanej ziemi zbudowała sobie chatkę, a wokół specjalne bariery, mylące zmysły śmiertelników. Gdy opuszczała je, nie wystarczyło trochę magii, by ludzkie oczy nie wiedziały nawet, że ją widzą. Byli ślepi i głusi na jej magię. Nie wiedziała, czemu wcześniej nie wpadła, że najlepiej magię ukryć magią. Ale teraz mogła żyć w spokoju.
Minęły długie lata, nim coś zdołało zaburzyć ten spokój. Nie wiedziała dokładnie ile, ale to nie miało większego znaczenia. A przynajmniej tak myślała. Do czasu, kiedy spacerując pod lesie trafiła na chłopca. Nieprzytomnego, poobijanego i ledwo żywego. Poznała go. Pamiętała jak miał może cztery czy pięć lat, kiedy widziała go ostatnio. Wesoły, chociaż bardzo cichy i nieśmiały. Pamiętała jak uśmiechał się, gdy opowiadała mu parę razy bajki, kiedy widziała jak bawił się samemu. Miał starszego brat, który zawsze trzymał się na uboczu i trzymał z daleka od ludzi. A teraz ten mały wesoły chłopiec umierał na jej oczach. Nie zastanawiała się, kiedy leczyła jego rany, a potem wciąż nieprzytomnego zabrała do swojego, już nie tak małego, domku.
Kiedy chłopiec – Minho – w końcu się obudził, nie chciał jej nic powiedzieć. Właściwie w ogóle nie mówił, ani nie jadł. Nie ruszał się z miejsca, tylko tępo wpatrywał w ścianę. Poznała prawdę dopiero kiedy w czasie snu, rzucały nim koszmary i nie mogła go uspokoić. I chociaż nie miała wprawy w zaglądaniu do umysłów, zaryzykowała. A to, co zobaczyła napełniło ją strachem i nienawiścią do ludzi. Strachem, ale nie jej, lecz Minho, na którego padały ciosy jego własnego ojca. Nie widziała całości wspomnień, ale doskonale czułą strach, a to, co widziała, mówiło samo za siebie.
Sprawiła, że obrazy ze snu zniknęły i ich oboje otoczyła ciemność. Zupełna Pustka. Objęła chłopca i mocno przytuliła, nucąc pod nosem wymyśloną melodią. Powoli wycofała się z jego umysłu i delikatnie ściągała ze sobą jego świadomość do rzeczywistości.
Kiedy się ocknął zdezorientowany i popatrzył na nią oczami wciąż przepełnionymi strachem, nie mogła go odesłać, czy tak po prostu zostawić na pastwę losu. Pogładziła go po głowie, odgarniając brązowe, zlepione od potu włosy z rozgrzanego czoła chłopca. W następnej chwili Minho płakał głośno, ściskając jej dłoń, jakby była jedyną rzeczą, która trzymała go przy życiu. Długo później, kiedy się uspokoił, opowiedział jej wszystko. Również to, czego nie zobaczyła w tym śnie pełnym strasznych wspomnień.
Okno pękło, a do pokoju wpadł silny, nienaturalny wiatr. Wtedy jakby ocknęła się i zrozumiała, że straciła panowanie nad emocjami i mocą, w czasie tej opowieści. Ale Minho nie wydawał się tym przejmować. Nie wiedziała, czy ją pamiętał, czy może po prostu zaufał jej, bo była jedyną osobą, która mu pomogła.
Zawsze wiedziała, że ludzie są okropni, ale żeby ojciec pobił na śmierć swojego syna, która stanął w obronie młodszego brata? Za nic? A potem, obwiniając Minho o los starszego, próbował zrobić to samo z nim? Nawet demony nie traktowały tak własnego potomstwa. Gdyby nie uciekł kiedy ojciec przestał na chwilę, by złapać oddech, nie żyłby. Starszemu – Jaeha – nie mogła już pomóc, ale chłopcu, który siedział przed nią skulony i ocierał łzy? Owszem.
Minho powoli wracał do zdrowia i dzięki moim magicznym zdolnościom fizycznie nic mu już nie dolegało, chociaż dalej miewał koszmary. Co prawda nie łatwo było mi się przyzwyczaić do mieszkania z kimś po tak długim czasie życia w pojedynkę, szczególnie, że Minho nie rzucał się za bardzo w oczy, ale z czasem było lepiej i lepiej.
– Pani Celzo, tu jest pani imię – powiedział pewnego dnia Minho, a kiedy spojrzałam jak wskazuje na stary, zniszczony zwój, wróciły wspomnienia, których wolałam nie pamiętać. Bez nich… bez nich było łatwiej.
– Tak, to moje imię. – Podeszłam bliżej i pogładziłam metalową końcówkę.
– A te pozostałe? – zapytał Minho, na co uśmiechnęłam się smutno. Usiadłam na miękkim dywanie i poklepałam miejsce obok siebie. Chłopiec dołączył do mnie, wciąż trzymając w rękach zwój.
– To też moje imiona. – Widząc niezrozumienie w jego szarych oczach, westchnęłam i powiedziałam: Moje pozostałe imiona.
Minho patrzył na piętnaście wyrazów, zdobiących eleganckim pismem powierzchnię zwoju. Zaczęłam wskazywać na pierwsze litery moim imion, a te zaczęły błyszczeć na czerwono. Kolejność liter powtarzała się, trzykrotnie układając w inicjały: A.C.H.A.N.
– Czy tak powinienem się do pani zwracać? – zapytał Minho.
– Możesz się do mnie zwracać jak chcesz – odparłam. Minho uśmiechnął się pierwszy raz odkąd u mnie zamieszkał i powiedział, że Celza mu się podoba.
Minho miał niemal szesnaście lat, kiedy wrócił do naszego domku z małą dziewczynką na rękach. Miała podpite oko i rozcięta wargę, a policzek czerwony i napuchnięty. Jedno spojrzenie na bladą twarz mojego podopiecznego i jego przestraszone oczy wystarczyło, żebym zrozumiała.
– Pani Celzo, czy ona może z nami zostać? – zapytał nieśmiało, a ja wiedziałam, że się zgodzę. Że zgodziłam się jeszcze zanim zapytał. Uśmiechnęłam się i kiwnęłam głową. Skoro mogłam pomóc Minho, to dlaczego nie mogłabym pomóc innym, którzy żyli w strachu przed własnymi bliskimi? Nim się spostrzegłam, zamiast jednego podopiecznego, miałam siedmioro.
Gdy Minho dorósł i z przestraszonego, zaniedbanego chłopca stał się młodym, mądrym mężczyzną, wiedziałam, że pora by wrócił do ludzi. Jego decyzji pozostawiłam, czy wróci do swojej wioski czy pójdzie gdzieś indziej. Pożegnałam go ze smutkiem, wiedząc, że więcej się już nie zobaczymy. Życie ludzkie jest krótkie, a dla jego dobra, nie mogłam pozwolić, by żył przeszłością i wspomnieniami o mnie i tym miejscu. Nie chciałam ryzykować ze zniszczeniem jego umysłu, ale sprawiłam, że gdy opuścił bariery ochronne, jego wspomnienia z tego miejsca zatarły się. Pamiętał, to na pewno, ale nie wszystko. Widziałam, jak próbuje wrócić, ale nie może trafić. W ciszy obserwowałam, jak bariery mylą go, nie przepuszczają. Mała Yoona złapała mnie za rękę i uśmiechnęła szeroko pokazując niemal wszystkie swoje zęby. Te dwa przednie, które wybiła jej ciotka były na szczęście mleczne i na ich miejsce już wyrastały stały. Wiedziałam, że ją też kiedyś spotka los Minho, że kiedyś mnie opuści. Ale na razie potrzebowała by się nią zająć, nauczyć czytać i liczyć. Z bólem wróciłam do domku, powitana przez lekki gwar i szepty.
– Pani Celzo – odezwała się nieco niewyraźnie Yoona. – Czy braciszek Min, będzie nas pamiętał? – Nie zapytała, czy do nas wróci, tylko czy będzie pamiętał. Uśmiechnęłam się smutno.
– Będzie o nas śnił – odparłam. To była prawda. Zastanawiałam się, czy uda mi się powstrzymać przed odwiedzeniem go w tych snach, przynajmniej bez powodu. Miałam nadzieję, że nigdy nie będzie tego potrzebował, ale wiedziałam, jak okrutni potrafią być ludzie. Może i nigdy więcej nie spotkałam Minho, ale kilka razy widziałam się z nim w jego snach. Dwa razy z konieczności, gdy mnie potrzebował i raz, gdy był już stary, a dusza opuszczała jego ciało. Z uśmiechem na usta patrzył w moją stronę.
– Pani Celzo – odezwał się cicho. – Zawsze chciałem zapytać… ludzie mówili, że jest pani czarownicą. Ale nie jest nią pani, prawda?
Myślałam, że nie pamiętał mnie z czasu, gdy żyłam w wiosce. Ale mógł później, zanim mnie spotkał ponownie, usłyszeć różne historie. Pogładziłam go po siwych włosach. Nawet jeśli to był świat snów, wciąż go czułam, chociaż inaczej niż w tym zwykłym.
– Nie Minho, nie jestem. – Chciałam powiedzieć coś jeszcze, ale mi nie pozwolił.
– Nieważne co ludzie mówią. Kim, czy czym pani jest. Dla mnie i dla reszty tych dzieci, była pani Duchem Stróżem.
Jego postać zamigotała i zniknęła. Patrzyłam tępo w miejsce gdzie stał, otoczona ciemnością, tak jak wtedy, gdy pierwszy raz zajrzałam do jego śniącego umysłu, odganiając koszmary.
– Jak demon może być Duchem Stróżem? – zapytałam zanikającej powoli pustki, wiedząc, że nic mi nie odpowie. Minho umarł, a ja wróciłam do domku, w którym znowu była niewielka grupka dzieci, chociaż ich twarze były zupełnie inne, niż gdy żegnałam go pierwszy raz.

sobota, 23 marca 2019

A potem się dziwią, skąd u mnie nerwica



Tekst napisany pod wyzwanie na Grupę Pisania Kreatywnego, na tydzień 87. Temat możecie śmiało znaleźć na blogu grupy - link na moim profilu, w obserwowanych. Ale, że bardzo lubię moich czytelników...
Temat/wyzwanie:
"- Wierz mi, nie jestem dziewczyną, której chcesz dać ten pierścionek. Teraz wstań z kolan. Ośmieszasz się tylko."

Uwaga, audycja zawiera lokowanie produktu. Wszelkie wymienione tytuły są zmyślone. Pojawiające się postacie z pewnego znanego animca są w wersji jednego z opowiadań – mogą więc występować odstępstwa od znanych wam faktów i cech. 
Po nieco więcej "sensu" i pochodzenia bohaterów zapraszam na "Inne Oblicze Akatsuki" - blog w linkach oraz na moim profilu. 
Zostaliście ostrzeżeni. Enjoyjcie!

***

Słyszeli jak Stefano jąka się, próbując wyznać prawdę Mari. Dziewczyna nie wierzyła mu, odkąd zobaczyła go kilka dni wcześniej z obcą jej kobietą, wyraźnie zbliżonych do siebie. Nawet jeśli wszyscy znali prawdę, Mari nie dała się przekonać i zdzieliła go w twarz. Deidara i Hidan, niczym zawodowy chórek, wydali z siebie głośne „uuu”, Kimiko przewróciła oczami, a A-chan zaczęła chichotać.
- Dobrze mu tak, zasłużył – powiedziała Shiru, mrużąc oczy.
- No wiesz? Ona nawet nie dała mu wyjaśnić! – Obruszył się Hidan.
- Mari! Ale ja cię kocham! Wysłuchaj mnie! – Wszyscy zamarli i skierowali ponownie wzrok na Stefano i Mari – To wszystko dla ciebie! – Stefano nagle ukląkł na jedno kolano i zaczął grzebać w swojej marynarce. – Nie tak to miało wyglądać, ale musisz znać prawdę…  – Przerwał, żeby wziąć głęboki oddech, po czym uniósł głowę i spojrzał zszokowanej Mari prosto w oczy. – To nie może się tak skończyć, nie przez takie nieporozumienie. Ta kobieta miała mi pomóc wszystko zaplanować – mówił wyjmując z wewnętrznej kieszeni marynarki małe, czerwone pudełeczko i nie przerywając kontaktu wzrokowego, uchylił wieczko, ukazując srebrny pierścionek z dużym, czerwonym kamieniem. – Mari Espinoza, czy wyjdziesz za mnie?
Mari milczała, wpatrując się w pierścionek jak zaklęta, wciąż niedowierzając własnym oczom i uszom.
A-chan nagle obróciła się w stronę blondyna, siedzącego obok niej.
- Ej, Deidara. – Szturchnęła go, kiedy nie zareagował i wpatrywał się w parę przed nim. – Deidara!
- Ci! – Chłopak machnął na nią, całkowicie skupiając swoją uwagę na tym, co działo się przed nim.
A-chan niezrażona reakcją blondyna, złapała ze stolika pustą plastikową butelkę i wyjęła zabezpieczenie spod nakrętki. W tym samym czasie Mari zaczęła szlochać.
- Oh, Stefano! Ja… - zaczęła, ale z jej gardła wydobył się kolejny szloch – Wierz mi, nie jestem dziewczyną, której chcesz dać ten pierścionek. – Wszyscy wciągnęli powietrze, całkowicie zaskoczeni takim obrotem spraw. Ale to Stefano był tym, który wyglądał jakby kolejny raz dostał w twarz. Mari wykorzystała ten krótki moment, by względnie doprowadzić się do porządku. Otarła łzy i próbując uspokoić kolejne ataki płaczu, przybrała na twarz chłodną maskę. – Teraz wstań z kolan. Ośmieszasz się tylko.
- Mari… - zaczął cicho mężczyzna, nie mogąc złapać tchu. – Dlaczego? Przecież…
- Zdradziłam cię z innym! – wykrzyknęła Mari.
- Gdybyśmy byli w nieco innym miejscu, zamówiłbym popcorn – mruknął Kakuzu, za co oberwał w głowę od oburzonej Arissy. Wszyscy spoglądali to na Mari, to na mężczyznę, który wciąż przed nią klęczał. Wszyscy z jednym wyjątkiem.
- Deidara – zaczęła ponownie A-chan, kompletnie ignorując tragedię, która działa się kilka metrów dalej. – Miało to wyglądać inaczej, ale… musisz znać prawdę. Nie mogę tego dłużej ukrywać. – powiedziała poważnie, a blondyn odwrócił się w jej kierunku z mieszaniną irytacji i zdezorientowania na twarzy – To nie może tak dalej trwać… czy wyjdziesz za mnie? – powiedziała, wyciągając w jego stronę złożone ze sobą ręce.
- Że co?! – zawołał nienaturalnie wysokim głosem Itachi, siedzący po drugiej stronie dziewczyny.
Pijący wodę Hidan zakrztusił się, Hoshi prawdopodobnie zgniotła w ręce szklaną butelkę, ale nikt nie zwrócił na to większej uwagi.
A-chan powoli uniosła jedną dłoń, jakby uchylając wieczko i ukazując mały kawałek okrągłego plastiku, który niewiele wcześniej znajdował się pod zakrętką wody. Cała sytuacja mogłaby uchodzić za żart, gdyby nie poważna i zbolała mina na twarzy dziewczyny.
- Tak naprawdę to ciebie kocham, Deidara. A teraz, gdy Itachi mnie zdradził…
- Co?! – wykrzyknęła oburzona Kimiko, podskakując na swoim krześle.
- Właśnie! Co?! – zawtórował jej równie zaskoczony Itachi.
- A-chan… - zaczął Deidara, patrząc jej w oczy. – Ja… Nie jestem…
I w tym momencie rozległ się huk, głośne przekleństwo i dźwięk upadających na podłogę zakupów. Chwilę później wszyscy usłyszeli tak znany im głos.
- Kto tu, do cholery jasnej, postawił te buty?! Zaraz… czemu tu jest tyle butów?
Szybkie kroki, niosące się echem po korytarzu, poprzedziły gwałtowne otwarcie drzwi do pomieszczenia, w którym znajdowali się wszyscy. Pain, w całej swojej rudej, okolczykowanej okazałości, patrzył na nich morderczym wzrokiem.
- Wiedziałem, że to wy… - urwał, kiedy zobaczył A-chan, klęczącą na kanapie, zwróconą w stronę Deidary. – Co wy kurna odpierdalacie? Zaraz… czy wy oglądacie „Mari Lopez”? – Pain zmrużył oczy, wpatrując się w telewizor, na którym wyświetlana była właśnie scena z telenoweli. Zszokowana twarz Stefano pokazywana była na zmianę z chłodną miną Mari i oburzonymi twarzami poszczególnych osób, obecnych w filmie, które były świadkami oświadczyn.
- Pain… - zaczął Itachi głosem, jakby miał zaraz zemdleć.
- Liderze! – Poprawił go automatycznie rudy, po czym wbił ponownie swój morderczy wzrok w A-chan i Deidarę. – Co się tu dzieje?! Mówiłem, żeby nie ruszać mojej kolekcji! Ani nie wchodzić mi do domu! Skąd wzięliście klucze?!
- Szefunciu, bądź naszym księdzem! – zawołała A-chan, łapiąc Deidarę za dłoń i wsuwając mu na palec plastikowe kółko.
- Czy to jest… - zaczął Pain, po czym omiótł wzrokiem cały pokój i notując szybko walające się po podłodze butelki po różnego rodzaju alkoholach, zaczął rozumieć całą sytuację. – Won z mojego mieszkania, wy pijaki jedne!
Brzmiało to bardziej jak ryk zwierzęcia, niż zwykły krzyk, ale skutecznie podziałał na większość zgrai znajdującej się w pokoju. Hoshi dalej patrzyła na A-chan i wyglądała jakby zastanawiała się, czy zabić ją wzrokiem za oświadczenie się jej chłopakowi, czy bić brawo za kolejne wyprowadzanie Paina z równowagi. A to drugie nie było już takie łatwe, odkąd rudzielec zaczął chodzić na terapię i pić ziółka uspokajające.
- Ale Szefuńcu! Tylko ty masz Samsunga z 4k! – zawołała A-chan, jedną ręką trzymając dłoń Deidary, a drugą wskazując na telewizor, na którym teraz pokazywano matkę Mari, która jednak jeszcze nie wiedziała, że jest jej matką.
- Pain… - powtórzył Itachi.
- Uspokój się Uchiha! Twoja dziewczyna jest równie pijana, co cała reszta z was! Koniec tych wygłupów! Wynocha! Bo poszczuję was Zetsu!
A-chan złapała mocniej blondyna i przeskoczyła przez kanapę. Biegnąc w stronę drzwi, potknęła się o butelkę i zaczęła chichotać. Itachi wydał z siebie zduszony jęk, kiedy Hoshi złapała go za ramię i pociągnęła w stronę wyjścia. Deidara zatrzymał się i obrócił w stronę Lidera.
- Możemy chociaż dokończyć odcinek? – zapytał, zerkając na ekran ogromnego telewizora, zajmującego pół ściany. Stafeno właśnie miał coś powiedzieć.
- Won! – zawył Pain. Deidara zdążył tylko pijacko unieść jedną wolną rękę, nim został wyciągnięty z pokoju. – A potem się dziwią, skąd u mnie nerwica. – mruknął zbolałym głosem Pain, masując sobie skronie. – Zerknął na ekran, gdzie właśnie do Stefano dotarło, co powiedziała Mari. – Nie martw się Stefano, w sto dwudziestym siódmym odcinku, zrozumiesz, że Mari wcale cię nie zdradziła – powiedział, podchodząc do kanapy ustawionej naprzeciw telewizora i zrzuciwszy z niej kilka pustych butelek, rozsiadł się wygodnie i podkręcił głośność – Twoi rodzice zmusili ją, żeby z tobą zerwała. Niedługo wszystko się wyjaśni, kiedy jej pochodzenie wyjdzie na jaw. Cierpliwości.

sobota, 9 lutego 2019

Młode wampiry to prawdziwe utrapienie


Kolejny tekst napisany na Grupę Pisania Kreatywnego, tym razem tydzień 89. 
Temat/wyzwanie: "Nie. Powiedziałem, że jesteśmy bardziej bezpieczni, a nie bezpieczni."
Ten temat aż się prosił o to uniwersum. Nie wyszło co prawda tak, jak chciała, ale chyba nie jest źle. W połowie pomyślałam, że Nico pasowałby tu bardziej… ale może to i lepiej, że go tu nie ma, poznacie jego brata.

Ze słowniczka:
Dziecko nocy – inne określenie na wampira.
Stela – narzędzie używane przez Nocnych Łowców, by rysować runy na ciele.
Serafickie ostrze – broń nocnych łowców, zrobiona ze specjalnego materiału.
Podziemni – określenia na wszystkie rasy istot ze świata cieni, mające w sobie demoniczną krew, w tym wampiry.
Iratze – nazwa runy leczącej.
Porozumienia –coś w rodzaju zasad sojuszu miedzy Podziemnymi, a Nocnymi Łowcami. Używane też jako określenie samego sojuszu.
Instytut – miejsce, gdzie mieszkają Nocni Łowcy z danej okolicy.

***

Było źle. Było bardzo źle. No, może jednak nie bardzo, ale zdecydowanie źle. Bywała już w gorszych sytuacjach, ale zawsze miała wtedy przy boku Nico lub Lauriene. A tym razem utknęła praktycznie sama. Bowiem ranny Selethen na niewiele jej się przydawał. Nie miała bladego pojęcia, gdzie wcięło jej Parabatai, ani co się stało z Lightwoodem. Niewiele wcześniej był parę kroków za nimi, ale potem pojawiły się demony i zostali rozdzieleni. Dali się zaskoczyć, jak jakieś żółtodzioby. Może gdyby Selethen nie dał się wcześniej podejść, nie musiałaby teraz taszczyć jego ciężkiego, rannego cielska. Jej stela została złamana – nie mogła więc użyć run – a chłopak nie miał swojej, bo… no właśnie czemu?
– Gdzie podziałeś swoją stele? – zapytała Lizbeth, nie spuszczając jednak wzroku z korytarza przed nimi. Nie miała zamiaru pozwolić się zaskoczyć po raz drugi.
– Dałem Isabelle – usłyszała w odpowiedzi. Lizzy ściągnęło coś w sercu. Selethen nie miał w zwyczaju pożyczać swoich rzeczy komukolwiek. Zganiła się jednak szybko za takie myślenie. To nie była odpowiednia pora na to. Nie przerywając obserwacji otoczenia, odsunęła od siebie wizerunek jedynej dziewczyny wśród rodzeństwa Lightwood.
– Lizzy – odezwał się słabo jej towarzysz – na prawo.
Midwinter w pierwszym odruchu skierowała tam broń, spodziewając się, że ostrzega ją przed czającym się w mroku demonem. Szybko jednak zrozumiała swój błąd, kiedy zobaczyła podniszczone drzwi, pochlapane krwią. Oparła Selethena o ścianę, a sama ostrożnie otworzyła drzwi, trzymając Serafickie ostrze w pogotowiu.
– Pusto – stwierdziła pod nosem i pomogła przyjacielowi dostać się do środka. – Tu powinniśmy być bardziej bezpieczni. Najpierw opatrzymy ci tę ranę, a potem…
Przerwała, kiedy usłyszała niewyraźny szmer. Stanęła przed Ashdownem, zasłaniając go przed ewentualnym atakiem. Uniosła ostrze, które zalśniło niebieską poświatą. W oddali zamajaczyła niewyraźna postać, która jednak szybko zniknęła.
– Młody wampir – mruknęła Lizbeth. – Wyczuł twoją krew.
– Brawo Sherlocku, teraz tylko czekać, aż odkryjesz jakiś kontynent – rzucił Selethen, ale w jego głośnie nie czuć było tej typowej dla niego złośliwości, która zdecydowanie powinna tam być. Lizbeth czuła ogromną potrzebę odwrócenie się i sprawdzenia jego stanu, ale wiedziała, że nie może spuścić wzroku. Wróg czaił się na nich w mroku, gotowy rozszarpać ich na strzępy, a zapach krwi Nocnego Łowcy, jedynie pobudzał jego instynkty.
Nie musiała długo czekać, na atak Dziecka Nocy. Już po chwili ciało młodego chłopaka leżało u jej stóp, a jego odcięta głowa poturlała się w drugą stronę. W momencie kiedy chciała opuścić broń i odwrócić się do rannego towarzysza, pojawił się drugi wampir – równie młody z wyglądu i niewątpliwie świeżak – który powalił ją na ziemię. Poczuła w plecach ból, niby nic nie zwykłego w jej profesji, ale była już naprawdę zmęczona. Silnym kopnięciem zrzuciła Podziemnego z siebie, jednak to był błąd – wampir rzucił się w stronę Selethena. Dopadła go w ostatnim momencie. Serce biło jej jak rozszalałe. Zamachnęła się bronią, chcąc pozbawić kolejne Dziecko Nocy głowy, ale została zaatakowana z boku. Kolejny młody wampir. Zignorowała ból w prawym ramieniu i po krótkiej szarpaninie pozbyła się wroga. Został jeden, który prawdopodobnie żywił się właśnie Selethenem.
Szybko stanęła na nogi i z szokiem wpatrywała się w ledwo stojącego Slethena, pochylającego się nad wijącym się z bólu wampirem. Wampirem, obok którego było kolejne ciało bez głowy. Ashdown trzymał w dłoni ozdobny, srebrny sztylet Lauriene, ociekający teraz krwią. Oczy miał półprzymknięte i zaszklone, a mimo to sprawiał wrażenie potężnego. A może to po prostu była jej wyobraźnia.
– Mieliśmy być tu bezpieczni – powiedział chłopak, uśmiechając się kpiąco. – A tymczasem wampiry wyłażą jeden za drugim. Ciekawe ile jeszcze się tu czai. – Zaśmiał się słabo, nie odsuwając jednak srebrnego ostrza od rannego wampira. – Nieźle nas wpakowałaś. Dosłownie z deszczu pod rynnę.
– Nie – odparła naburmuszona nim zdążyła ugryźć się w język. – Powiedziałam, że jesteśmy bardziej bezpieczni, a nie bezpieczni.
Kilka sekund ciszy, przecinanej jedynie przez syki i jęki wampira. W końcu Selethen parsknął. Lizbeth poczuła ulgę – wracał do siebie. Chociaż wiedziała, że to pewnie adrenalina.
– No cóż… i tak na jedno wychodzi – odparł Ashdown, zerkając na nią przez ułamek sekundy. Chociaż równie dobrze, przez to zmęczenie, mogła to sobie wyobrazić. – Kłóciłbym się ze stwierdzeniem, że jesteśmy tu bezpieczniejsi.
Chciał dodać coś jeszcze, ale zachwiał się niepokojąco. Srebrne ostrze odsunęło się od bladej szyi nieumarłego, a wampir wykorzystał tę chwilę i uciekł. Jakimś cudem wybrał życie, a nie kilka kropel krwi, której i tak mógłby nie zdążyć wypić. Może jednak nie był aż takim pisklakiem, jak reszta.
– Musimy szybko znaleźć stelę, albo coś, czym cię opatrzymy – stwierdziła Lizzy, starając się myśleć chłodno i ignorować uciekiniera, chociaż była pewna, że jej głos drży. W duszy modliła się do swoich przodków, żeby reszcie udało im się ich znaleźć. I to szybko.
Podskoczyła kiedy drzwi otworzyły się z hukiem. Złapała za broń, gotowa do kolejnej walki. Szybko jednak opuściła lśniące ostrze, kiedy zobaczyła Aleca. Lightwood, z uniesionym łukiem skierowanym w ich stronę, wyglądał na równie zaskoczonego, co ona.
– Łał, szybko zadziałało – mruknęła do siebie. – Dzięki przodkowie.
– Lizbeth… – zaczął Alec, ale dziewczyna nie miała zamiaru tracić więcej czasu.
– Stela, szybko! – Lightwood podał jej przedmiot, która wzięła niemal z namaszczeniem. Już po chwili rysowała na ciele Selethena leczący iratze. Kiedy rana zaczęła się goić, odetchnęła z ulgą. Nie wiedziała, jakim cudem, pozornie prosta misja pozbycia się wampirów łamiących Porozumienia, stała się wielką klapą, ale miała zamiar wrócić do Instytutu bezpiecznie, z wypełnioną misją. No, albo przynajmniej to pierwsze.

sobota, 5 stycznia 2019

Brzmiało to, jakby ktoś ożywił piłę łańcuchową


Tekst pisany na tydzień 88 Grupy Pisania Kreatywnego, związany z większym, chociaż jeszcze niepublikowanym i wciąż pisanym projektem, będącym fanfiction powiązanym z książkowymi Darami Anioła i poniekąd również Diabelskimi Maszynami.

Mini słowniczek dla mniej wtajemniczonych:
Parabatai – więź łącząca dwoje Nocnych Łowców, niezwiązanych ze sobą romantycznie, ani biologicznie. Mocniejsza niż w przypadku rodzeństwa, połączenie dwójki dusz. Określa najlepszych przyjaciół i towarzyszy w walce. Parabatai noszą na ciałach runę symbolizującą ich więź, która niemal znika, gdy któreś z nich ginie.
Dzieci Lilith – synonim określający czarowników, którzy są w połowie ludźmi i w połowie demonami.
Clave – to wspólna nazwa dla organu politycznego złożonego ze wszystkich aktywnych Nocnych Łowców. Należą tu wszyscy Nocni Łowcy, którzy według prawa są już dorośli, czyli ukończyli 18 lat.
Rada – stoi na czele Clave.
Runy – anielskie symbole, które noszą na ciele Nocni Łowcy, zwiększające ich zdolności.
I to chyba tyle. Mam nadzieję, że o niczym nie zapomniałam, a tekst Wam się spodoba. Wyszedł trochę inaczej, niż początkowo planowałam. I w głębi duszy liczę, że ktoś zaznajomiony jest z tym uniwersum. Miłego czytania!


***

Lizbeth  trzasnęła drzwiami, ignorując krzywe spojrzenie zielonej sowy, siedzącej na żyrandolu i jej zirytowane pohukiwanie. Miała też w nosie, że mogła przy tym zniszczyć pozłacane framugi, czy wrota pochodzące z osiemnastego wieku i zapewne warte kilkanaście tysięcy dolarów. A może rubli. Nie miała pojęcia skąd pochodziły, chociaż Finchowie na pewno kiedyś jej o tym wspominali.
Teraz jednak miała na głowie fakt, że jej Parabatai chce osobiście przywołać demona, a bracia Finch najwyraźniej zgodzili się mu pomóc, podczas gdy jego siostra nic o tym nie wie i gdy tylko dowie się, co się stało, będzie wściekła. Lizbeth dobrze pamiętała, jak już raz zgubiła Nicolae i musieli jechać po niego z Kopenhagi, aż do Nowego Jorku, gdzie wplątał się w prawdziwy chaos, ściągnął na wszystkich niebezpieczeństwo, Rada wzięła go za zdrajcę, a Lauriene została wysłana na samobójczą misję do piekielnego wymiaru - czego mogli uniknąć, gdyby Nicolae powiedział, co się święci, jak tylko to odkrył.
Liz nigdy nie zapomni tego spojrzenia, kiedy Lauriene dowiedziała się, że Nico zniknął. Miała go pilnować, wtedy i teraz, i zawiodła dwa razy. A teraz mogła się jedynie modlić, żeby nie zdążył zrobić tego, co planował.
Wbiegła po marmurowych schodach i wpadła zdyszana na piętro, wyczuwając dziwne drżenie powietrza, które było tu znacznie gęstsze.
- O Aniele, nie mówcie, że się spóźniłam… - wyszeptała do siebie i rzuciła się w stronę pierwszych drzwi na prawo. Albo raczej ciężkich, mosiężnych wrót ze starymi rycinami. I gdyby nie runa siły, pewnie nawet nie sprawiłaby aby drgnęły.
Kiedy znalazła się już w pomieszczeniu, zobaczyła Gregorego i Theodora Finchów, stojących naprzeciwko siebie, a między nimi, na ziemi, wyrysowany był okrąg z demonicznymi symbolami. W środku niego kucał mężczyzna o długich, srebrnych włosach, płonących na końcach białym płomieniem. Jego twarz nie była ludzka – troje oczu, skóra pokryta łuskami i długa, czarna linia w miejscu, gdzie powinny być usta. Lizzy wiedziała, że ta cienka linia pozwala na otwarcie paszczy na tyle szeroko, że istota mogłaby w całości połknąć dorosłego owczarka niemieckiego i jest usiana setką ostrych jak brzytwa zębów. Lizbeth sięgnęła po sztylet przypięty do pasa, jednak zamarła, kiedy zobaczyła nieruchome ciało Nicolae leżące obok demona. Była pewna, że chłopak żyje, bo inaczej wiedziałaby to dzięki runie Parabatai. A mimo to poczuła, jak robi jej się słabo. Wbiła wściekła spojrzenie w demona, wciąż klęczącego w kręgu, pomiędzy dwójką czarowników. Powietrze naładowane było magią i demoniczną energią do tego stopnia, że Lizbeth czuła jak włoski  na karku i rękach, stają jej dęba.
- O ja pierniczę! – zawołał demon, wstając gwałtownie. Finchowie wyglądali na zaskoczonych. Gregory zatoczył się, jakby był pijany i dopiero wtedy Lizzy zobaczyła, że w jednej ręce trzyma niemal pustą butelkę whisky.
- Teddy, Greg! Opętałem demona! – Człekopodobna istotna zaśmiała się gardłowo, ale brzmiało to, jakby ktoś ożywił piłę łańcuchową i nadał jej zdolność mówienia.
- Co zrobiłeś Nico?! – wykrzyknęła Lizbeth, ustawiając się w pozycji obronnej, wciąż jednak nie rozumiejąc, co się do końca dzieje. –
- Lizzy! – zawołał wesoło demon. – To ja! Nico! Co prawda moim zamiarem miało być pozwolenie demonowi na opętanie mnie – kontynuował, zupełnie ignorując zdezorientowaną i przestraszoną Parabatai – bo zawsze byłem ciekaw, jak to jest, ale to też może być! Jak to się stało? – zwrócił się do jednego z czarowników.
- A bo ja wiem? – odparł mężczyzna, z butelką w ręce.
- Coś musiało pójść nie tak – dopowiedział drugi, wyglądający identycznie, czarownik.
- Nico… to naprawdę ty? – Lizbeth opuściła nieznacznie broń, wciąż nie mogąc uwierzyć w tę historię. – Wszyscy Aniołowie… czy to jest w ogóle możliwe?
- Niby nie – zaczął Nico – ale najwidoczniej wszyscy byli w błędzie.
- Theodor, braciszku – powiedział czarownik z butelką w ręce, przeciągając pijacko słowa. – Powinniśmy zawrzeć to w naszych badaniach!
- Greg! – zawołał Theodor, najwyraźniej równie pijany. – Doskonały pomysł!
- Cóż, to by przynajmniej wyjaśniało, jakim cudem Nico udało się ich przekonać – mruknęła do siebie Lizzy. Wiedziała, że bracia Finch byli skłonni do psot, ale nawet oni nie zrobiliby czegoś tak niebezpiecznego dla Nico i dla nich samych, będąc przy zdrowych zmysłach. Sam Nicolae nigdy nie był zbyt skłonny do przestrzegania zasad, a bycie Nocnym Łowcą nie powstrzymywało go od przyzywania demonów. Nigdy jednak nie sądziła, że pozwoliłby demonowi się opętać. A teraz? Teraz zrobił to dobrowolnie i Lizzy nie mogła w to uwierzyć. Błagała Razjela, żeby Clave i rodzeństwo chłopaka nie dowiedziało się o tym, a szczególnie Lauriene.
- Nico… – zaczęła ostrożnie Lizbeth, wciąż nie będąc pewną, czy to faktycznie jej Parabatai.
- Taka sytuacja może i jest fajna i ciekawa, ale w ten sposób nic się od niego nie dowiemy – zawołał Nicolae w ciele demona, kompletnie ignorując dziewczynę. Lizbeth rozumiała coraz mniej. Że niby co on chciał zrobić? Wyciągnąć coś z demona? – Za to mam pewien pomysł, jak można wykorzystać ten drobny problem!
Nim jednak zdążył powiedzieć, czy zrobić cokolwiek więcej, zgiął się w pół, a światła w pokoju zamigotały ostrzegawczo. Lizbeth ponownie uniosła broń, zerkając na braci Finchów, którzy byli w stanie, w którym zrobienie kanapki mogłoby stanowić dla nich niezłe wyzwanie, a co dopiero walka z demonem. I naprawdę nie miała pojęcia, jakim cudem udało im się przywołać coś z demonicznego wymiaru. Ale to nie było teraz ważne. Ważniejszym był fakt, że jeśli coś pójdzie nie tak, a najwyraźniej na to się zanosiło, będzie musiała obronić przed potężnym demonem trzech idiotów, w tym jednego nieprzytomnego oraz dwóch pijanych i niezdających sobie sprawy z niebezpieczeństwa.
Szara mgła zaczęła wypełniać pomieszczenie. Demon, w którym najprawdopodobniej właśnie znajdował się jej Parabatai, znowu klęczał, a jego ciałem wstrząsały dreszcze. W pewnym momencie ryknął nieludzko, a Lizbeth zaczęła się zastanawiać, czy demony mogą powstać z piły łańcuchowej, opętanej przez złego ducha, albo zaczarowanej jakąś klątwą. Jakaś smuga światła przeleciała od demona, do leżącego na podłodze Nico, który chwilę później podniósł się gwałtownie, próbując złapać oddech. Lizzy, niewiele myśląc, rzuciła się w jego stronę. Stanęła miedzy podrygującym cielskiem demona, a bliźniakiem Lauriene, gotowa przyjąć na siebie atak w każdej chwili. Za nią, Nicolae kaszlał, prawdopodobnie walcząc o powietrze, jednak nie odważyła się oderwać wzroku od wroga, który znajdował się ledwo dwa metry od niej.
- Theodor! Gregory! – wykrzyknęła Lizbeth, wciąż obserwując demona, który dochodził już do siebie. – Odeślijcie go! I to już!
Przez chwilę myślała, że dwójka Dzieci Lilith nic nie zrobi. Ale najwyraźniej, albo byli bardziej świadomi sytuacji niż sądziła, albo zrobili to odruchowo, ale chwilę później wykrzyknęli równocześnie parę słów w nieludzkim języku i demon zniknął w srebrzystobiałym płomieniu. Jakikolwiek był powód Finchów, była im wdzięczna. Odwróciła się do swojego przyjaciela, czując ból w miejscu runy Parabatai.
- Spokojnie Nico, oddychaj powoli – powiedziała łagodnie, klękając przy chłopaku. Odgarnęła czarne włosy z jego twarzy, szukając spojrzenia jego bordowych oczu. Objęła go ostrożnie, pomagając mu siąść wygodniej. Popatrzył na nią i uśmiechnął się w ten swój typowy, lekko złośliwy sposób. Wrócił. I chociaż Lizbeth planowała już zemstę na nim, za ponowne doprowadzenie jej na granicę zawału i nerwicy, wiedziała, że nic z tego nie będzie. Po pierwsze i tak, zanim zdąży cokolwiek zrobić, chłopak znów wpakuje ją w tarapaty, a po drugie, wolała żeby nikt nie pytał, za co tym razem chce się mścić. Szczególnie Lauriene. Nie wiedziała jednak, że dzięki swojej dziwnej zdolności, Christopher już wiedział, że jego młodszy, ciągle szukający kłopotów brat, był w niebezpieczeństwie. A Chris, jak to Chris, zmartwiony oczywiście doniósł o tym siostrze i teraz, niemal całe rodzeństwo Ashdown, czekało na powrót ostatniego z nich wraz z Lizbeth.

poniedziałek, 2 lipca 2018

Prawda groźniejsza niż miecz


Oto pierwszy tekst na blogu i zarazem mój pierwszy tekst napisany na Grupę Pisania Kreatywnego, przypadający na 86 tydzień istnienia grupy. Fandom jest... powiedzmy, że zamiar stworzenia tych postaci był do pewnego fanfiction (którego jednak nie mogę jeszcze zdradzić, bo wyjawienie tego powiązania byłoby sporym spoilerem do historii), ale prawdopodobnie dostaną historię własną, z własnym uniwersum, ale na razie sza.
Miłego czytania~

Temat wyzwania:
„Starła krew z policzka i podniosła miecz. Jego oczy podążyły za jej ostrzem, kiedy przytknęła mu je do szyi, mówiąc:
 - Nie ruszaj się.”


***

Prawda groźniejsza niż miecz

Nie mogła uwierzyć własnym uszom. Przez miesiące szukała sposobu na powrót do domu. Przez miesiące próbowała zrozumieć w jaki sposób się tu znalazła. Szukała zaburzeń energii przenikającej z innych wymiarów. Zastanawiała się, czy był to przypadek, czy może pojawiła się kolejna osoba, która życzyła źle jej oraz jej rodzinie. A tymczasem prawda schowała się tuż pod nosem. Bolesna, szokująca prawda, której Sara nie mogła zaakceptować. A jednak.
Amadeus był potężny. Potężniejszy niż ojciec i niemal tak potężny jak babka. Ze znanych jej osób tylko on mógł bez problemu otworzyć niewyczuwalny portal i wysłać ją do innego świata, do innych czasów. W miejsce, które było dla niej niebezpieczne chociażby z powodu demonicznej krwi płynącej w jej żyłach. Gdyby Łowcy wcześniej odkryli jej pochodzenie, byłoby już po niej. Gdyby na początku, kiedy przez swój heroizm trafiła ranna w ich ręce, dowiedzieli się kim jest i kim są jej przodkowie, byłaby zdana na ich łaskę. Może dziewczyna, którą wtedy uratowała, nie pozwoliłaby jej zabić… ale nie wyglądała na zbyt wpływową.
A mimo to, Amadeus wysłał ją w to miejsce, niemal bez broni. Osoba, której ufała niemal bezgranicznie. Może nie zawsze się dogadywali i nie raz skakali sobie do gardeł, ale była skłonna skoczyć za nim w ogień. Był jej bratem! Ich zdolności i charaktery były jak ogień i woda, a mimo to potrafili walczyć ramię w ramię, porozumiewać się bez słów. Ufała mu… a nagle okazuje się, że jej starszy brat był tym, który sprawił, że trafiła w to nieszczęsne miejsce!
Miała wrażenie, że cały świat jej się rozpadł i na dodatek obrócił do góry nogami. Czuła się, jakby czas nagle zwolnił, a potem przeskoczył z jednej sceny do drugiej. Nie wiedziała kiedy doskoczyła do niego, nie wiedziała kiedy się zamachnęła, nie poczuła nawet kiedy jej pięść zetknęła się z twarzą Amadeusa. Dopiero kiedy upadł na ziemię od jej ciosu, a ona patrzyła na niego z góry, poczuła jak jej dłoń pulsuje boleśnie. Zupełnie jakby straciła kontakt z rzeczywistością na te kilka sekund. A może ułamek sekundy, bo nie sądziła żeby jej brat od tak pozwolił się uderzyć. Musiała to zrobić na tyle szybko, by nie stworzył tarczy ochronnej. A może po prostu tak naprawdę go nie znała?
Przez chwilę jej obraz zniekształcił się. Zamrugała, próbując pozbyć się łez. Amadeus wykorzystał tę chwilę by posłać w jej stronę coś co wyglądało jak strzała z energii. Gdyby była dalej, uniknęłaby tego bez większych problemów. Ale stała tuż przed nim, wciąż w szoku i chyba tylko dzięki odruchowi, udało jej się uchylić przed atakiem. Poczuła pieczenie na policzku, a serce waliło jej jak oszalałe. Jej brat zaatakował ją. Zaklęciem na tyle niebezpiecznym by zabiło, gdyby się nie ruszyła. Jej brat, z którym trenowała wiele razy… a mimo to, tym razem w jego ataku było coś innego. Nigdy nie wykorzystywał w treningach chwili zdezorientowania. A teraz… próbował ją zabić?
Zareagowała tak, jak w każdej innej walce, w której stawką było jej życie. Wmawiała sobie, że był to instynkt, bojąc się nawet pomyśleć, że mogłaby walczyć na śmierć i życie z własnym bratem. Jej dłoń powędrowała do skórzanej pochwy przyczepionej do paska. Całym ciałem pochyliła się do przodu i skoczyła jednocześnie w bok. W stronę przeciwną do tej, w którą wcześniej zrobiła unik. Wiedziała, że to go zmyli. Była na tyle blisko, że nie mógł zorientować się na czas. Poza tym, zawsze była szybsza od niego. Przynajmniej jeśli chodzi o ruchy ciała. Nim zdążył zareagować, zraniła go w ramię – ból zawsze go dekoncentrował – a jej noga wylądowała z impetem na jego klatce piersiowej, powalając go na plecy. Starła krew z policzka i podniosła miecz. Jego oczy podążyły za jej ostrzem, kiedy przytknęła mu je do szyi, mówiąc:
- Nie ruszaj się.
Oboje zastygli bez ruchu, jakby czekając co zrobi druga osoba.
- Nie mogę uwierzyć, że mnie zdradziłeś – wyszeptała. – Dlaczego? Dlaczego  to zrobiłeś?! Chciałeś mnie zabić?!
- Zdradziłem? – uniósł nieznacznie głos, co niemal nigdy mu się nie zdarzało – Pomogłem ci! Zrobiłem to, czego chciałaś, ale za bardzo się bałaś. – Patrzył jej w oczy i nagle zupełnie ignorując lśniące ostrze przytknięte do jego szyi, uniósł nieznacznie głowę, a stróżka krwi polała się po jego szyi.
- Pomogłeś? Wysłałeś mnie do innego świata! Do innego czasu! Niemal bezbronną! Gdyby nie magiczna linka, byłoby już po mnie i to nie raz! A ty mi mówisz, że mi pomogłeś?!
Czuła jak jej głos drży. Zacisnęła mocniej dłoń na rękojeści miecza, nie odsuwając go jednak ani o milimetr.
- Chciałaś podróżować. Uciec od swojego obecnego życia, uciec od kłopotów rodzinnych i zobowiązań. Od tych wszystkich konfliktów między klanami i rasami. Chciałaś przygody. Więc ci ją dałem! Bo sama za bardzo bałaś się konsekwencji! Bałaś się spojrzeń rodziców i całej reszty! Bałaś się, że to wywoła kolejny konflikt! Kolejną wojnę! – wykrzyczał. Pierwszy raz słyszała jak podnosi głos. Czy naprawdę znała swojego brata? Ale miał rację, że gdzieś w głębi chciała innego życia… Wciągnęła mocno powietrze, próbując odzyskać głos.
- Chciałam podróżować… to fakt… ale po naszym świecie! W miejsca niezwykłe!
- Jak to – wtrącił, już swoim spokojnym tonem.
- To miejsce próbowało mnie zabić w ciągu tych paru miesięcy więcej razy, niż przez całe moje życie! Chciałam podróżować w miejsca, które sama wybrałam! Czasem impulsywnie! Bez odpowiedzialności za odmowę małżeństwa jakiemuś demonowi! Miałam dość tych konfliktów! Ale nie miałeś prawa mnie tu wysyłać! Bez mojej zgody, bez wiedzy, bez przygotowania!
- Ale tutaj nikt nie mógł cię ścigać, głupia! Nie mogłaś w ten sposób odpowiadać za to, że się tu znalazłaś! Nikt nie mógłby cię obwinić! Gdybyś była przygotowana, myślisz, że nikt by się nie domyślił, że uciekłaś? W ten sposób nikt nic ci nie udowodni!
Zatkało ją. Miał rację. Miał absolutną rację. Opuściła miecz. Jej ręka drżała niekontrolowanie. Ona cała drżała. Odsunęła się chwiejnie od brata i opadła na ziemię. Nawet nie zarejestrowała bólu, kiedy kolana zderzyły się z ziemią. Serce bolało bardziej. Nie mogła złapać pełnego oddechu.
- Mogłam przynajmniej wziąć broń – wyszeptała nie do końca świadomie – albo jakieś zdjęcie. Coś żeby to tak nie bolało… bycie z dala od domu. – Nie kontrolowała tego co mówi. Chaotyczne myśli wychodziły na zewnątrz bez jej wiedzy. Słowa same wypływały z jej ust.
- Byłoby ci tylko trudniej – powiedziała Amadeus, podnosząc się do siadu. – Tylko bardziej by bolało. Tęskniłabyś… żałowała swojego wyboru. I nawet jeśli teraz mnie za to nienawidzisz, zrobiłbym to jeszcze raz. Bo jesteś moją siostrą Saraya. Moją młodszą siostrą.
I choć Sara nie wiedziała, te słowa miały też drugie dno. Ale Amadeus przysiągł sobie, że Sara się nie dowie. Nie dowie, że jego „międzywymiarowa interwencja” może wyjść na jaw. A to z kolei, jego samego wplącze w znacznie większe kłopoty, niż kiedykolwiek wcześniej. Saraya nie mogła wiedzieć, jak wiele dla niej ryzykował. Nigdy.